Jakub Myszor swój pierwszy występ w Ruchu przypłacił wizytą w szpitalu i sześcioma szwami.
- Niestety, debiut okazał się pechowy, ale ważne są 3 punkty i wygrana drużyny. Bardzo cieszyłem się w szpitalu, że drużyna dowiozła prowadzenie do końca - mówi Jakub Myszor, który będzie wspominał swój pierwszy występ w Ruchu z mocno mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, Niebiescy pokonali na wyjeździe GKS Tychy 1:0. Z drugiej - on sam zakończył grę już w 25. minucie z potężną śliwą wokół prawego oka, która była efektem starcia z Mateuszem Hołownią.
- Pamiętam tylko zderzenie głowami. Od razu rzuciłem do naszych fizjoterapeutów, że chcę dalej grać, ale nie było to możliwe. W ciągu tych 20 minut zdominowaliśmy Tychy, które nie mogły wyjść z własnej połowy, a potem już krążyłem. Byłem w karetce, oglądałem grę na telefonie w szatni, podczas drugiej połowy byłem w szpitalu i mocno się stresowałem tym meczem. Po wszystkim przyjechałem na Cichą, przyszedłem do szatni, pogratulowałem chłopakom - opisuje Myszor, który wtorkowy trening na bocznym boisku obserwował zza bocznej linii, chłodząc sobie okolice prawego oka.
- Założono mi sześć szwów. Wyglądam, jakbym wczoraj wieczorem odbył walkę w KSW. Już czwarty raz mam tak rozwaloną głowę, a przecież nie biję się w klatce, tylko gram w piłkę. To nic nowego, mój tata też przez to przechodził. Bólu jest zero, jest OK, więc mam nadzieję, że w okolicach czwartku - gdy tylko oko się otworzy i szwy będą do zdjęcia - wrócę do treningu, a już w niedzielę z Miedzią będzie okazja zagrać i pokazać się kibicom - mówi skrzydłowy wypożyczony do Chorzowa z Rakowa Częstochowa.
źródło: Ruch Chorzów