- Ja w takiej szatni dotąd nie byłem i pewnie już nigdy nie będę. To był nasz największy atut - niesamowita grupa ludzi, potrafiąca pobawić się po zwycięstwie, ale przede wszystkim i co najważniejsze - lubi zapieprzać. Nie ma tu stękania, fruwania wysoko, bo zaraz "Fosa" z "Ecikiem" gaszą, studzą emocje. Jeden za drugim w ogień pójdzie. Na Pomorzu ostrzegali mnie przed śląską szatnią, że trudno się do niej wbić, ale ja wbiłem się bardzo łatwo i czuję się jak u siebie - mówi
Przemysław Szur, który udzielił ciekawego wywiadu katowickiemu "Sportowi". Prezentujemy wybrane fragmenty.
Boi się pan jeszcze, że zamknie pan oczy i obudzi się w Stężycy?
Przemysław Szur: - To często powtarzany tekst (Szur wypowiedział te słowa po jesiennym zwycięstwie z GKS-em Katowice - dop. red.). Gdy trzymałem puchar za awans, prosiłem "Asceta" (operatora klubowej telewizji - dop. red.), by mnie uszczypnął, bo dalej w to nie wierzę. Coś niesamowitego.
Gdyby kilka lat temu ktoś przepowiedziałby panu awans do ekstraklasy, to by pan uwierzył?
- Jeśli ktoś by mi to przepowiedział, to musiałbym szybko zakończyć wizytę w roli przedstawiciela handlowego i ochłonąć… Nie uwierzyłbym, nie ma opcji. Pięć-sześć lat temu grałem w piłkę w trzeciej lidze i łączyłem to z pracą przedstawiciela handlowego. Tym zajmował się mój tata, tym zajmował się też mój brat, a że mam bliźniaka, to niektórzy myśleli, że jesteśmy tą samą osobą.
W Orange'u sprzedawałem startery. Działałem w branży farmaceutycznej, handlowałem lekami, panie w aptekach zwracały się do mnie "panie magistrze", którym niestety nie byłem… Sprzedawałem też margarynę, w firmie Unilever. Jeździłem po dużych sklepach, sieciówkach. Zbierałem zamówienia, potem hurtownia dostarczała towar. Doświadczenie miałem już całkiem niezłe. Grając w Bałtyku Gdynia, od 8 do 16 byłem przedstawicielem handlowym, a dopiero potem - trzecioligowym zawodnikiem.
Dało się to pogodzić w takim stopniu, by móc realnie myśleć o przenosinach na wyższy poziom?
- Nie dało się prowadzić tak, jak wtedy, gdy piłka jest twoim jedynym zajęciem. Jest to oczywiście do połączenia, ale jeśli od 8 do 16 pracujesz, o 17 jedziesz na trening, o 19 kończysz, wieczorem chcesz jeszcze spędzić chwilę z dziewczyną, a od rana znowu to samo… No i weekendy - wiadomo, zajęte, bo mecze. Żyjesz w biegu, trudno idealnie się odżywiać, jesz coś na szybko. Gdyby ktoś powiedział mi, że w ogóle będę w pierwszej lidze, to bym nie uwierzył - a co dopiero awansować do ekstraklasy…
Mój tata miał przez lata przygotowaną whisky na okoliczność mojego debiutu w pierwszej lidze. Myśleliśmy, że już nigdy jej nie otworzy. Pierwsza w powrocie do tego, by poświęcić się tylko piłce, pomogła mi Kotwica Kołobrzeg. Niedługo potem miałem też zły moment, gdy - po raz drugi - trafiłem do Przodkowa i tam nie płacono nam praktycznie przez pół roku. Byłem załamany, chciałem po prostu wrócić do pracy. Moja obecna żona mocno mnie trzymała i powtarzała, że może jeszcze coś się w piłce uda.
Ślub nam się wtedy zbliżał, mieliśmy pewne oszczędności, ale rozeszły się. Mówiłem: "Aga, ja tak nie mogę żyć! Mnie nie stać na własny ślub, bo gram w Przodkowie, w trzeciej lidze, nie płacą mi, a ty mówisz, że mam w to dalej iść!". Przekonała mnie, żeby jeszcze powalczyć.
(...)
W sezonie 2021/22 dwukrotnie graliście na Cichej. To doświadczenie sprawiło, że oferta z Chorzowa stała się priorytetowa?
- Na pewno. Nie mówię, że było ich dużo, ale po dobrym sezonie w Raduni miałem propozycje - dwie bardzo konkretne z pierwszej ligi, kilka z drugiej ligi… Ruch z pewnością nie był finansowo najlepszy, ale nie były to takie różnice, by mogły zawrócić mi w głowie. Gdy zadzwonił wiceprezes Marcin Stokłosa, chwilę po awansie Ruchu do pierwszej ligi, od razu powiedziałem swojemu menedżerowi: "Piotr, rzucamy wszystko. Chcę Ruch. Chcę grać dla tych kibiców, przy tej atmosferze". Grając w rezerwach Arki, Kotwicy, Raduni, nie było mi dane występować przed tak liczną publicznością. Z Gryfem Wejherowo kiedyś gościliśmy w Tychach, krótko po otwarciu nowego stadionu. Frekwencja była spora, ale atmosfera - coś zupełnie innego niż w Chorzowie. Gdy graliśmy na Cichej wiosną zeszłego roku, kibice do 60 minuty nie dopingowali (na trybunach oczekiwano na wieści dotyczące kibica zasypanego w kopalni, który zmarł - dop. red.).
Ale gdy po tej 60 minucie ryknęli, to… Ja czegoś takiego wcześniej nie przeżyłem. Choć nie były to dla nas, zawodników Raduni, miłe okrzyki, to pierwszy raz w życiu na meczu piłkarskim miałem ciarki na plecach.
Ruch zamiast nowego otwarcia mógł okazać się dla pana traumą. W końcu w drugiej połowie dogrywki przegraliście przy Cichej półfinał barażu o drugą ligę.
- Jako Radunia, chcieliśmy w barażu trafić tylko i wyłącznie na Ruch. Zagrać znowu w tym miejscu, przeżyć tę atmosferę. To się powiodło. W szatni rozmawiałem nieraz z chłopakami i mówiłem, jak życie mogło potoczyć się inaczej. W 115 minucie zszedłem ze skurczami, bo tak mnie "Szczepek" (Daniel Szczepan - dop. red.) wykończył.
Sprawdzałem potem na InStacie, że stoczyliśmy w tym meczu chyba 30 pojedynków. Ja zszedłem, a "Szczepek" strzelił gola po rzucie wolnym, z miejsca, w którym pewnie bym był i go krył. Daniel szepnął potem słowo zarządowi Ruchu, że byłem obrońcą, przeciwko któremu grało mu się najtrudniej w drugiej lidze. "Fosa" też o mnie wspomniał, dużo mi tym pomogli.
(...)
Kiedy pierwszy raz zdał pan sobie sprawę, że można awansować?
- Jako szatnia mówiliśmy, że nie sprawdzamy tabeli, nie żyjemy nią, ale oczywiście oglądaliśmy - tego nie da się uniknąć. Trzymając się długo czołówki wiedzieliśmy, że możemy powalczyć. Poważnie pomyślałem o tym po pierwszej rundzie. Ale kluczowym momentem był dopiero wygrany mecz z Wisłą w kwietniu. To, co się wtedy działo, było niesamowite.
W naszej szatni panowała grypa żołądkowa, z "Kasolem" mieliśmy bardzo ciężki wieczór tuż przed meczem i trener zdecydował, że do obrony wskoczy Paweł Baranowski. Byliśmy przetrzebieni kontuzjami, chorobami, a to był najważniejszy mecz rundy. Przeszliśmy wtedy na czwórkę obrońców, co było pewną nowością, mimo że trener zimą uczulał nas, że można też użyć takiego wariantu. Dźwignęliśmy to, wielki szacun dla chłopaków.
Cały wywiad możecie przeczytać
tutaj.