- Nigdy nie miałem problemów z aklimatyzacją w nowych miejscach, szybko się dostosowuję. Czy to była Kolumbia, Grecja, Cypr czy teraz Polska. Teraz Chorzów jest moim miejscem. Życie jest nieprzewidywalne. Kto by przypuszczał, że będę trenerem w klubie z Polski, przeciwko któremu grałem jako piłkarz w latach 70. - mówi trener
Juan Ramon Rocha w wywiadzie dla oficjalnej strony. Prezentujemy wybrane fragmenty.
Odkąd trafił pan do Ruchu mecz gonił mecz. Teraz wreszcie można było spokojnie popracować z drużyną. Potrzebna była taka przerwa w rozgrywkach?
Juan Ramon Rocha: - Na pewno całej tej przerwy nie podporządkowaliśmy przygotowaniom do meczu z Rakowem. Założyliśmy sobie pewien program na ten czas i plan zrealizowaliśmy. Mogliśmy popracować nad kondycją, taktyką czy techniką. Nie robiliśmy jednak nic nadzwyczajnego. W pierwszym tygodniu intensywność zajęć była wyższa, a od poniedziałku przygotowujemy się już stricte do meczu. Przy okazji przerw w rozgrywkach na całym świecie dziennikarze pytają czy był to czas na poprawę jakichś elementów, czy ta przerwa się przydała. Ocena zwykle zależy od wyniku tego pierwszego spotkania po przerwie. Jeśli drużyna wygra, trener powie, że przerwa się przydała, a jeśli zespół przegra, to przeważnie mówi się, że przerwa w rozgrywkach była niepotrzebna. Dla mnie takie przerwy są czymś normalnym. Trzeba się do tego dostosować.
(...)
Często mówi pan o swojej filozofii gry, którą chce Pan wpajać zawodnikom. Widzi pan efekty tej nauki?
- Na swoim pierwszym spotkaniu z drużyną powiedziałem, że sytuacja jest trudna. Wiedziałem do jakiego klubu przychodzę i jaka jest jego sytuacja. Zapytałem piłkarzy w szatni czego chcą - zostać w tym samym miejscu i czekać na "śmierć", czy iść na wojnę i jeśli zginąć, to po walce. Zawsze jestem za tym drugim rozwiązaniem. Jeśli mamy oberwać, to po walce, dlatego trzeba atakować. Chcę dać coś tej drużynie, ale także kibicom. Chciałbym, żeby zespół potrafił coś pokazać, a nie biernie czekał na rozwój wydarzeń. Zawodnicy to łapią, ale potrzeba jeszcze czasu.
(...)
Czy w trakcie przerwy w rozgrywkach miał pan okazję poznać okolicę? Odwiedził pan jakieś ciekawe miejsca?
- Wraz z żoną chcieliśmy pojechać do Oświęcimia do Muzeum Auschwitz-Birkenau i właśnie trafiła nam się taka okazja. Zrobiło na nas ogromne wrażenie. Po tym, co zobaczyliśmy, nie mogliśmy dojść do siebie przez dwa dni. Do tej pory tylko dużo słyszałem o Auschwitz, teraz miałem okazję zobaczyć to na własne oczy. To nie do uwierzenia, że dochodziło tam do takich rzeczy. Wzruszam się teraz na samo wspomnienie tego miejsca. Co ciekawe, dowiedzieliśmy się również, że w obozie zginęło 23 Argentyńczyków.
Generalnie życie na Śląsku mi się podoba, jest spokojnie. Przystosowuję się również do pogody. Nadal szukamy mieszkania w okolicy. Ogólnie nigdy nie miałem problemów z aklimatyzacją w nowych miejscach, szybko się dostosowuję. Czy to była Kolumbia, Grecja, Cypr czy teraz Polska. Teraz Chorzów jest moim miejscem. Życie jest nieprzewidywalne. Kto by przypuszczał, że będę trenerem w klubie z Polski, przeciwko któremu grałem jako piłkarz w latach 70., podczas tournée Ruchu w Ameryce Południowej. Uważam, że to przeznaczenie. To nie przypadek, że się tutaj znalazłem.
Wierzę, że Ruch jest na dobrej drodze, by wrócić na należne mu miejsce, w Ekstraklasie. Klub to nie tylko piłkarze, są też ludzie, których nie widać, a którzy ciągną ten klub do góry. Nie jesteśmy w łatwej sytuacji. Niech nikt nie myśli, że po dwóch zwycięstwach jest już fajnie. Wciąż sytuacja jest trudna, ale jeśli wszyscy, cała społeczność klubu będzie razem, na pewno będzie łatwiej przezwyciężyć te trudności.
Podczas ostatniego meczu z Miedzią swoją gestykulacją mobilizował pan kibiców do dopingu. Wsparcie z trybun jest dla pana ważne?
- Wykonałem te gesty, by kibice wiedzieli, że drużyna ich potrzebuje. Simeone w Atletico również oczekuje wsparcia od fanów w trudnych chwilach. Razem z kibicami możemy wyjść z tego dołka.
źródło: Ruch Chorzów