- Nie mam dystansu do siebie. Nie umiem się z siebie śmiać, nie lubię, gdy inni to robią. Taki mam charakter. Podobno najgorzej mają perfekcjoniści. Wiele w tym prawdy. Nawet, gdy zdobędę bramkę, to myślę: mogłem to zrobić lepiej. Wciąż staram się dążyć do perfekcji. Niepotrzebnie - mówi pomocnik Ruchu
Maciej Iwański, który udzielił obszernego i szczerego wywiadu Izie Koprowiak, dziennikarce "Przeglądu Sportowego". Poniżej prezentujemy wybrane fragmenty.
Co się panu w życiu nie udało?
Maciej Iwański: - Mogłem osiągnąć zdecydowanie więcej. Gdybym szybciej wyjechał z Polski, to mógłbym zrobić większą karierę. Na Zachodzie nie ma znaczenia, co kto mówi, najważniejsze, ile daje drużynie, jak gra w piłkę. Zresztą mój charakter przez wiele lat się kształtował. Jako szesnastolatek chciałem iść do SMS-u Kraków, ale nie zostałem przyjęty. Podczas naborów trener Antoni Szymanowski zapytał, ile wzrostu mają moi rodzice. Chyba miał kompleks, pewnie Maradona nim kręcił. Uznano, że wyższy już nie będę, więc się nie nadaję na piłkarza. Nie załamałem się, wręcz przeciwnie. Postanowiłem, że będę tak ciężko trenował, że zostanę zawodowym piłkarzem, podczas gdy ci, których przyjęli, już dawno przestaną kopać.
Miał pan kompleks wzrostu?
- Trudno nie mieć, gdy od kolejnych osób się słyszy, że jest się za małym na grę w piłkę. Albo od kobiet, które powtarzają: "Jaki fajny facet, przystojny, bo wysoki". Tak się przyjęło. Zresztą mój młodszy brat jako pierwszy przyprowadził dziewczynę do domu. Ja miałem w głowie tylko piłkę, poza tym jestem nieśmiały. Trudno poznawało mi się nowych ludzi. Miałem kompleks, że pochodzę z małego miasteczka. Być może dlatego nie poradziłem sobie w reprezentacji. Myślałem: tu jest Maciek Żurawski, który strzela tyle goli, Kamil Kosowski, który ma tyle asyst i ja... Dziwnie się czułem grając z ludźmi, których widziałem wcześniej w telewizji.
Skąd to się wzięło?
- Cała moja rodzina jest z Krakowa, z Warszawy, a ja z Bierunia. Oni mają Rynek, Wawel, Pałac Kultury... A ja co? Bałem się, że zostanę wyszydzony. Nie mam dystansu do siebie. Nie umiem się z siebie śmiać, nie lubię, gdy inni to robią. Taki mam charakter. Podobno najgorzej mają perfekcjoniści. Wiele w tym prawdy. Nawet, gdy zdobędę bramkę, to myślę: mogłem to zrobić lepiej. Wciąż staram się dążyć do perfekcji. Niepotrzebnie.
Czyli z pączków pan się nie uśmiał?
- Denerwowały mnie i denerwują do dziś. Wolę drożdżówki.
Przeszedł pan wtedy na dietę?
- Zawsze chciałem się dobrze odżywiać, ale po tej sytuacji zdecydowanie większą rolę zacząłem przywiązywać do własnego wyglądu. Wciąż uważałem, że czegoś mam za dużo, mimo że moja tkanka tłuszczona niezmiennie jest w okolicach 7-7,5 procenta. Podczas gry w Legii była taka sama. Do dziś mam jednak obsesję na punkcie swojej wagi, wciąż patrzę, czy mam jakąś spyrkę. Bo co z tego, że jestem środkowym pomocnikiem i strzeliłem 50 goli w ekstraklasie, mam ponad 70 asyst, jak i tak zawsze piszą o tym, że zwalniam trenerów, że piję alkohol w kadrze, że mam duży brzuch?
(...)
Co najbardziej zaważyło na pana karierze?
- Nieszczęsna afera korupcyjna. Będzie we mnie siedziała do końca życia.
(...)
Jak wyglądało składanie wyjaśnień?
- Czułem się bardzo dziwnie. Przyjechałem do prokuratury, na dzień dobry spotkałem pana, który powiedział, że jest akurat w zastępstwie, wymieniając, jacy piłkarze byli przede mną. Nie miał prawa udzielać mi takiej informacji. Wszedłem do środka. Mały pokój, 10-12 metrowy. Od razu zaproponowali mi wodę do picia, pewnie chcieli coś do niej dodać, by język mi się rozwiązał. Było tam dwóch prokuratorów, choć na protokole podpisał się tylko jeden. Przedstawiłem im sprawę, oni inaczej pewne rzeczy zapisali. To były ich brudne gierki, na nas ci ludzie się promowali. Dwóch z nich awansowało.
Mógł się pan nie podpisać pod tymi zeznaniami.
- Gdybym tego nie zrobił, wsadziliby mnie na dołek, musiałbym dzwonić pod adwokata, wybuchłaby afera. Dziś wiem, ze źle zrobiłem jadąc tam bez mecenasa. Mógłbym w ogóle się nie przyznawać, tak, jak teraz robi wielu zawodników tłumacząc, że wykonywali tylko to, co im klub kazał. Bo gdyby się sprzeciwili, to szybko przestaliby w tych zespołach występować.
Czuł się pan upokorzony?
- Raczej zdradzony.
Przez kogo?
- Tego, który nas sypnął. Zdradziła nas osoba, która miała na koncie z 40 ustawionych meczów, a żeby się wybielić, wkopała nas, zostając świadkiem koronnym. Mogliśmy też tak postąpić i uniknąć odpowiedzialności. Ale tego nie zrobiliśmy. Wkopał nas, ratując własną dupę. Nie wiem, co się z nim dzieje. Słyszałem tylko, że gdy zaczął jeździć na szkolę trenerów, to został przez innych upokorzony, dogadywali mu.
(...)
Rytuały pomagają się skupić. Polecane są zwłaszcza przy rzutach karnych.
- Nie cierpię rzutów karnych. Każdemu się wydaje, że to takie proste, że musisz strzelić. A tak naprawdę możesz tylko na tym stracić. Zdobędziesz bramkę - nikt nie doceni. Przestrzelisz - będą wielkie pretensje. A to nie takie łatwe. Przecież jest jeszcze bramkarz, ciśnienie, presja kibiców, wyniku.
Pan ją odczuwa?
- Gdy byłem młodszy, to inaczej wykonywałem stałe fragmenty gry. Teraz często sobie myślę: żebym tylko tego nie spierdzielił. Myślę o tym, jak trenowaliśmy, zaczynam za dużo się zastanawiać, blokuję się. W przeszłości nawet do głowy by mi nie przyszło, że mogę coś zepsuć.
Dziwne, bo wydawałoby się, że wraz z doświadczeniem piłkarz staje się odporniejszy psychicznie.
- Doświadczenie zdecydowanie mam większe w polu, ale przy stałych fragmentach stres nie może mnie puścić. Wiem, że zawsze to były moją najmocniejszą stroną, a ostatnio mi nie wychodzą. Jest bezbramkowy remis, końcówka meczu, mam w głowie jakiś pomysł, ale boję się zaryzykować.
Cały wywiad można przeczytać
tutaj.
źródło: na-babski-rozum.przegladsportowy.pl